Wieża Babel – Opowieść o Tęsknocie i Podziałach

Zbudowali wieżę.

Miała sięgać Boga, raju, końca drogi. Była obietnicą – domem utraconym, przystanią, z której niegdyś zostali wyrwani. Czy pamiętali jeszcze, skąd przyszli? Czy w ich sercach wciąż tliła się tęsknota, której nie umieli nazwać? Może nie chcieli jej nazwać – bo jak można tęsknić za czymś, czego się nigdy nie doświadczyło, a jednak nosiło w sobie jak odłamek światła?

Zbudowali wieżę, bo chcieli wrócić.

Każdy z nich miał swój powód. Jeden chciał Boga dotknąć, drugi Go zobaczyć. Trzeci pragnął sprawiedliwości – by Ten, który stworzył świat, spojrzał mu w oczy i wydał wyrok. Czwarty wcale nie szukał Boga – chciał tylko ulgi, oderwania od ziemi, która ciążyła mu jak głaz. Piąty miał nadzieję, że na szczycie znajdzie odpowiedź, której nie mógł usłyszeć na dole. Szósty nie pamiętał, dlaczego buduje, ale bał się przestać.

Zbudowali wieżę, ale nie potrafili współpracować. Każdy z nich miał inną wizję szczytu. Nie było jednej wieży – były ich tysiące, zbudowane obok siebie, wciąż się rozchodzące, wciąż niepasujące do siebie. Każdy chciał być pierwszy, dotknąć nieba jako pierwszy, wejść samemu, zanim inni zepsują moment spotkania. A może bali się, że jeśli wejdą razem, to nie będzie żadnego spotkania, żadnej obecności, żadnej nagrody?

Może chcieli skrócić drogę – bo ziemia bolała, a życie było udręką? Może chcieli uciec, jak Kain, który po zabójstwie brata nie mógł znaleźć sobie miejsca – nie mógł umrzeć, nie mógł stanąć w progu piekieł, nie mógł odpokutować. Może chcieli stanąć przed Bogiem i powiedzieć: „Zobacz, zgrzeszyłem. Osądź mnie. Zamknij tę historię”.

Ale Bóg nie zstąpił.

Wieża rosła, lecz zamiast łączyć, dzieliła. Języki splątały się, myśli poszły w różne strony, dłonie, które miały razem budować, zaczęły niszczyć. Każdy wpatrzony w swoją wersję końca drogi, odwrócił się od innych. Nie zauważyli, że w pewnym momencie przestali budować w górę. Nie zauważyli, że zamiast wieży powstał labirynt.

I może właśnie taki był plan. Może mieli spotkać się w jednym miejscu i zobaczyć, jak bardzo są różni. Może mieli zrozumieć, że każda droga wiedzie do czegoś innego. Że jeden szuka Boga, drugi kary, trzeci ulgi, a czwarty nawet nie wie, czego chce – ale wszyscy są w tym razem.

A może nigdy nie chodziło o to, by wieżę dokończyć?

Może chodziło o to, by przestać budować i wreszcie spojrzeć sobie w oczy.

I wtedy… wieża runęła. Nie jako kara, ale jako uwolnienie. Bo nie trzeba budować w górę, by spotkać Boga. Czasem wystarczy zatrzymać się, spojrzeć na drugiego człowieka i zobaczyć w nim odbicie tej samej tęsknoty.

I choć języki się pomieszały, to właśnie one stały się mostami między ludźmi. Każdy z nich przyniósł własną pieśń, własną opowieść, własne marzenie. Różne języki, różne kultury – zamiast dzielić, mogły wzbogacać. I może to był dar, a nie przekleństwo. Może chodziło o to, by nauczyć się słuchać, zamiast mówić jednym głosem. By odnaleźć jedność w różnorodności.

Wieża runęła, a oni pozostali. Już nie ci sami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *