
Przyszła do mnie starsza kobieta – filigranowa jak porcelanowa lalka, drobna jak listki unoszone wiatrem. Miała w sobie coś z dawnego teatru – buty na wysokich obcasach i masywnych podeszwach wydłużały ją sztucznie, jakby wciąż chciała sięgać wyżej, niż pozwalało jej ciało. Była niczym postać z wędrownej trupy, tańcząca na linie pomiędzy światem dzieciństwa a dojrzałością, pomiędzy tym, co lekkie, a tym, co nieuniknione.
Przyszła z bólem – miednica, fundament stabilności i nogi przestały ją nieść, jakby odcięte od korzeni, jakby piasek spod jej stóp osuwał się z każdym krokiem. Była jak drzewo, które zbyt długo rosło w donicy – gotowe do przesadzenia, ale zbyt kruche, by zapuścić korzenie. A w tle jej matka – sędziwa jak dąb, wiekowy pień trwający w niezmienności. Od dawna przykuta do łóżka, a jednak z umysłem jak kryształ, wciąż niegasnącą iskrą. Nie chciała odejść, bo nikt jeszcze nie przejął ognia rodzinnego.
A córka? Była jak cień na skraju światła, nie przyciągając uwagi, a jednak to ona trwała przy matce, która dźwigała ciężar przeszłości, domagający się uwolnienia. Jednak nie chciała dorosnąć, nie chciała stać się nestorem. Może dlatego była tak mała, może dlatego odcinała się od ziemi wysokimi obcasami, unosząc się nad twardym gruntem. Była jak młoda sosenka, rosnąca na piasku – lekka, gotowa do przesadzenia w każdej chwili, nigdy do końca nie zakorzeniona.
Brak połączenia z korzeniami to życie na powierzchni ziemi, ślizganie się po niej i automatyczne przyjmowanie energii strachu, która tkwi w masowej świadomości. Uziemienie oznacza wejście w energię miłości, bo jest nią tak naprawdę ziemia. Kiedy wyjdzie się z iluzji lęku, wchodzi się wprost w objęcia miłującej ziemi.
Bo bez pełnego ukorzenienia nie ma pełni doświadczenia. Duch nie może w pełni się przejawić, a my nie możemy być w Pełni. Uziemienie oznacza przyjęcie odpowiedzialności za siebie, przyjęcie swojego miejsca w kręgu życia. Ta kobieta nie czuła, że może to zrobić. Walczyła w niej siła ojca – lotna, nieuchwytna jak wiatr – i moc matki – stabilna, przyziemna, cierpliwa jak ziemia. Jedna porywała ku górze, druga wołała do korzeni. A ona stała pośrodku, nie pozwalając ani jednej, ani drugiej wypełnić jej w całości.
Lęk przed uziemieniem to tak naprawdę lęk przed wzięciem odpowiedzialności za innych – tak wydaje się podświadomości. Zanurzając własne korzenie, łączysz się z innymi korzeniami, co może dawać wrażenie, że bierzesz także ich lęki i odpowiedzialność za nich. Tak może czuć ta kobieta… ale to iluzja – nie możesz wziąć odpowiedzialności za nikogo, tylko za siebie.
Lęk przed zakorzenieniem, może też wynikać z obawy, że będzie to kotwica dla naszego ego i nie będziemy mogli wydostać się z koła sansary?
A może wystarczy pozwolić korzeniom wrosnąć głębiej. Nie po to, by nas zatrzymały, ale by dały nam siłę wznieść się jeszcze wyżej. Ale…by stać się tym, który niesie mądrość, musimy najpierw przeżyć bycie dzieckiem. Musimy pozwolić sobie na przyjęcie opieki, zanim staniemy się tymi, którzy prowadzą innych. Tylko wtedy możemy w pełni objąć rolę tych, którzy niosą światło dla rodziny i dla siebie samych.